Miłość Pana jest wielka!
Mam na imię Marzena. Zostałam wychowana w rodzinie katolickiej, mój mąż Jakub też pochodzi z katolickiej, praktykującej rodziny. Moja nieżyjąca już babcia wpajała mi od małego: codziennie po pobudce najpierw mycie, potem pacierz, a na końcu śniadanie. Mówiła mi o nagrodzie, jaką jest Niebo, zabierała do kościoła w dzień powszedni, pokazywała jak kochać Boga, Najświętszą Panienkę, uczyła ciszy – piękna spotkania z Maryją, piękna spotkań Maleńkiego Dzieciątka w żłóbku w kaplicy u kapucynów.
Moi najbliżsi wskazali mi wprawdzie drogę, ale będąc młodą osobą miałam przed sobą pociągający świat i nie było w nim Boga, tylko chęć zdobywania dóbr materialnych, znalezienia ukochanego, dążenie do udowodnienia swojej dorosłości (jestem najmłodsza z pięciorga rodzeństwa). Słowa „ja potrafię!” stało się mottem mojego życia.
Mieszkaliśmy z Jakubem o kilka kilometrów od siebie, nic o sobie nie wiedząc aż do wieku licealnego. Poznaliśmy się właśnie w szkole średniej, w rodzinnej miejscowości Kuby, który tak to wspomina: „Do dzisiaj pamiętam ten moment, kiedy zobaczyłem Marzenkę po raz pierwszy, to była „siła wyższa”, miłość od pierwszego wejrzenia, ale wcale niełatwa. Można powiedzieć, że częściej się rozstawaliśmy, niż do siebie wracaliśmy”.
Cztery lata liceum w tej samej klasie, studniówka wcale nie razem, potem kolejne rozstanie, wyjazd na studia w dwóch różnych miastach Polski. W sumie przez ponad pięć lat z dala od siebie, każde z nas zbierało doświadczenia osobno, przeżywało lata młodości w innym środowisku, wśród innych ludzi. Czasami list, czasami telefon. Kilka spotkań. Aż wreszcie - już po studiach, początki pracy - spotykamy się na urodzinach wspólnego kolegi i już wiemy, że więcej nie chcemy się rozstawać. I tak za pozwoleniem Najwyższego zostałam żoną mojej pierwszej miłości – to już było Niebo na ziemi (a Pan Bóg w kościele).
Bardzo chcieliśmy mieć dzieci i rok po ślubie urodziło się nam pierwsze upragnione maleństwo - córeczka Zuzanka. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Niestety rok później nasze kolejne dziecko obumarło, a życie zaczęło przybierać szare i ponure kolory. Po kolejnych czterech latach zmarła moja mama i to był dla mnie ogromny wstrząs. Wtedy tak całkiem naturalnie zaczęłam się modlić na różańcu, szukać opieki, bliskości. Jak mawiała moja śp. babcia „bez Boga ani do proga”. Był to czas, kiedy pomimo smutku czułam bardzo wyraźną Opatrzność Bożą. Jednak praca, kłopoty z dzieckiem i inne codzienne problemy pochłaniały mnie bardziej niż wiara, modliłam się tylko czasami, do kościoła też chodziłam czasami. Po stracie kolejnego dziecka lekarze powiedzieli, że już więcej nie będę mogła ich mieć, ale Pan Bóg zdecydował inaczej i po roku urodził nam się syn – po prostu cud – nasze małżeństwo przeżywało wtedy kryzys, a tu taki „klej”. Czas ciąży był dla nas błogosławiony, pełen opieki i miłości Bożej; kiedy chrzciliśmy naszego synka zawierzałam go Panu, oddawałam to, co najdroższe. Miłość Pana jest wielka!
Nie trwało to jednak długo, kiedy wrócił stary, dobrze znany schemat: zdobywać majątek, mieć pieniądze, być kimś – katechizował nas świat, a modlitwa została znowu gdzieś daleko. Zabezpieczenie jako pierwsze, kolejne dzieci ewentualnie później, o ile w ogóle. To jednak nie był plan Boży, On nie ustawał i posyłał swoich Aniołów. Pewnego dnia, gdy byłam w pracy, mama szóstki dzieci w odpowiedzi ma moje wyrazy zachwytu i podziwu dla jej odwagi posiadania tak licznego potomstwa, z uśmiechem i łagodnością rzekła, że „jak Pan Bóg daje dzieci, to daje i na dzieci”. Nam wtedy Pan Bóg nie dawał, byliśmy przekonani, że jak sami nie zdobędziemy, nie będziemy nic mieli. Takie proste stwierdzenie faktu przez tę panią nie bardzo mieściło się w naszym wyobrażeniu porządku świata. Innym razem, kiedy byłam z synkiem w sanatorium nad morzem, otrzymaliśmy miejsce przy stole z osobą z Lublina, wierzącą, kochającą Pana Boga i świadczącą o Nim, która na turnus zabrała Biblię dla dzieci. Pewnego razu mi ją pożyczyła i tak Dobra Nowina przyszła do nas.
I właśnie w tamtym czasie Pan otworzył mi oczy. Uświadomiłam sobie, że ja nic nie znaczę, nie jestem w stanie tak naprawdę sama nic osiągnąć, a dobra materialne, które zgromadziłam nie miały żadnej wartości, słowem ten świat jest bez sensu, jest pusty. Bardzo cierpiałam, chodziłam do kościoła z synem, modliłam się, jednak nie mogłam się przełamać, aby skorzystać z sakramentu pojednania, stałam z boku, choć byłam w środku.
Chyba dla nas obojga tamten czas „ciemności” był potrzebny, żeby zacząć się czegoś dowiadywać, zwolnić w biegu za „własnym ogonem”, pocierpieć, zatęsknić za tym, co prawdziwe, za żywym Chrystusem.
Choć na zewnątrz w świecie hulała potężna burza, w naszej rodzinie, w naszym domu i w moim wnętrzu zaczął się piękny słoneczny poranek.
Ten wówczas ulitował się i wyciągnął swoje ręce posyłając katechistów z Dobra Nowiną: Bóg jest miłością. Na katechezy zaczęłam chodzić sama, mój kochany mąż dołączył za moją namową po powrocie z sanatorium, gdzie z kolei przebywała nasza córka. Katechez wysłuchaliśmy oboje, odkryliśmy drogę nam znaną, lecz do tej chwili zakrytą. Mąż powtarza zawsze, że tamten moment to było dla niego „przetarcie brudnej szyby przed oczami”. Choć na zewnątrz w świecie hulała potężna burza, w naszej rodzinie, w naszym domu i w moim wnętrzu zaczął się piękny słoneczny poranek. Jezus Miłosierny otoczył nas swą wielką łaską. To rozpoczęło się ponad 10 lat temu i tak trwa. Przeprowadził nas przez problemy w pracy, ucząc, jak znajdować w Nim oparcie w najtrudniejszych chwilach, jak móc nie dochodzić swego, przebaczać. Moją poważną chorobę serca i zabieg operacyjny też przeszłam dzięki Niemu i nieustannej opiece Matki Bożej – kiedy trafiłam do szpitala z ciężką niewydolnością krążeniową okazało się „przypadkiem”, że pod chorym sercem noszę kolejne dziecko, którego obecność uniemożliwia przeprowadzenie zabiegu w normalnym trybie zagrażającym życiu płodu. Zostałam przewieziona do kliniki w Aninie, przeszłam po drodze ptasią grypę, wiele dni izolacji, obaw, jednocześnie mając poczucie matczynej opieki Maryi, pomocy Aniołów, pokój w sercu. Otoczeni wsparciem, modlitwą najbliższych, braci ze wspólnoty, znajomych i nieznajomych przeszliśmy to długie i bardzo trudne doświadczenie dostając na koniec drugiego synka i jeszcze wiele, wiele więcej. Pan uzdrowił nasze małżeństwo, codziennie daje nam odczuć przez dobrych ludzi, przez piękno tego świata, że jest miłością. A najdroższa Niebieska Mateczka, zawsze cicha i pokorna jest przy nas i oręduje za nami.
Pan uzdrowił nasze małżeństwo, codziennie daje nam odczuć przez dobrych ludzi, przez piękno tego świata, że jest miłością.
To, co jest nam potrzebne, nierzadko wcale nie jest tym, co sami byśmy chcieli. Przez lata uczyliśmy się, że budowanie na piasku, w oparciu o własne pomysły i siły prowadzi donikąd, do ruiny. Ojciec w Niebie najlepiej wie, co dla nas dobre – czy to ma być jedna wspólnota, czy mamy być w niej odpowiedzialnymi za resztę braci (mąż wcale się do takiej funkcji nie palił, ale przyjął to przez posłuszeństwo), czy też druga wspólnota, żeby jeszcze lepiej się formować, słuchać Słowa, a przede wszystkim pogłębiać wiarę i przekazywać ją dzieciom, czy to ma być Wieczernik Różańcowy – bo przecież żeby pomodlić się wspólnie trzeba się najpierw pogodzić, nie można inaczej klęknąć do modlitwy, trzeba się przełamać, zaprzeć się samego siebie, umrzeć dla innych. A wcale nie jest tak, że się już we wszystkim zgadzamy, przeciwnie - mamy swoje egoizmy, pychę, grzechy, pomysły na życie. Przez wszystkie małe i wielkie cuda, których doświadczyliśmy sami i które dał nam Pan oglądać, te fizyczne i te moralne, przez wszystkie doświadczenia, przez które nas cierpliwie i z miłością prowadzi i przez łaskę rozpoznawania Jego woli możemy cieszyć się wspaniałą rodziną – mamy siebie i pięcioro dzieci, z których dwoje już w Niebie, najlepszego Ojca i najlepszą Matkę.
A najdroższa Niebieska Mateczka, zawsze cicha i pokorna jest przy nas i oręduje za nami.