Bóg „nie złamie trzciny nadłamanej”
świadectwo miłości Pana Boga w codzienności
Nazywamy się Dorota i Bartek. Jesteśmy małżeństwem i rodzicami, obecnie trójki dzieci. Wychowywaliśmy się w jednym bloku: ja na samej górze lubelskiego czteropiętrowca, zaś Bartek na parterze tej samej klatki schodowej.
Oprócz pięter dzieliła nas jeszcze różnica dziesięciu lat. Oboje pochodzimy z rodzin wielodzietnych, jednak zupełnie różnych. U mnie rodzice oddychali Panem Bogiem, mimo trudnych momentów całkowicie oparli się na Nim i każdego z nas oddali pod opiekę Matki Bożej. U Bartka było inaczej. Brakowało Pana Boga w relacjach i życiu rodzinnym. Można powiedzieć, że mimo wspólnego środowiska, w którym dorastaliśmy, byliśmy z zupełnie różnych światów. Nie tylko jako mężczyzna i kobieta, ale również pod względem duchowym. Spotkaliśmy się gdzieś na dnie: nałogów i samotności, a Pan Bóg wykorzystał to spotkanie do obdarzenia nas swoją miłością i przywrócenia godności Dzieci Bożych.
Spotkaliśmy się gdzieś na dnie: nałogów i samotności, a Pan Bóg wykorzystał to spotkanie do obdarzenia nas swoją miłością i przywrócenia godności Dzieci Bożych.
Nasza wspólna droga z Panem Bogiem rozpoczęła się Nowenną Pompejańską, około roku przed naszym ślubem, którą ofiarowałam za niewierzącego wówczas Bartka. Z każdym dniem Pan Bóg zbliżał nas do siebie i prowadził trudną drogą, jednak zawsze wypełniając wiernie obietnicę: „nie złamie trzciny nadłamanej, nie zgasi knotka o nikłym płomyku” (Iz 42, 3). Każdego dnia uczył nas otwierania się na siebie i w dalszej konsekwencji na drugiego człowieka.
Dał mi oglądać szczere nawrócenie mojego męża i nawracał mnie jednocześnie przez cuda, które pozwolił mi oglądać, dotykając tym samym mojego serca. Od dnia zawarcia małżeństwa w nałęczowskim kościele pw. Św Jana Chrzciciela, kiedy nasz związek pobłogosławił ks. Tomasz Zdeb, oboje byliśmy gotowi na wszelkie poświęcenia dla naszej, wówczas już trzyosobowej, rodziny.
Przez pięć lat naszego małżeństwa ciągle uczyliśmy się wspólnej modlitwy i odkrywaliśmy na nowo rok liturgiczny razem z książką „Rytuał domowy. Rok rodziny katolickiej”. Kontynuowaliśmy również modlitwę różańcową i nawzajem mobilizowaliśmy się do uczestnictwa we Mszy Św. oraz regularnej spowiedzi. Pan Bóg pobłogosławił nas (póki co) trójką wspaniałych, mądrych dzieci i pomimo naszych braków i błędów uczy je prowadzić, a przez to wychowuje powoli i nas do bycia dojrzałymi rodzicami. Nie zostawił nas ani na chwilę. Dostajemy od Niego dużo „cukierków” – osładza nam codzienny trud wewnętrzną radością, do której wciąż dorastamy. Oboje z Bartkiem mamy raczej mocne charaktery i jesteśmy zacięci, nasze dzieci, z tego co obserwujemy, również zostały obdarzone silnymi osobowościami, co musi skutkować żywiołowością naszego życia rodzinnego. Na szczęście dostaliśmy najlepszą Przewodniczkę, Mamę, Nauczycielkę, Przyjaciółkę, która uczy nas rezygnować z siebie dla współmałżonka i dzieci. Dwa lata temu, w lutym 2020 roku, zawierzyliśmy Jej siebie i naszą rodzinę w Akcie ofiarowania się Jezusowi przez Maryję wg św. Ludwika Marii Grignion de Monfort.
Patrząc wstecz, widzimy jak Bóg nas prowadzi i chroni. Znaków Jego obecności było do tej pory tyle, że można by napisać książkę. Kiedy miała się urodzić Danusia, moja siostra, która była wówczas w Częstochowie, zamówiła Mszę na Jasnej Górze, w kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej w intencji mojej i dziecka. Okazało się jednak, że poród zaczął się kilka dni wcześniej. Dostałam wówczas informację, że z powodu zwolnionej intencji, Mszę przeniesiono na rzeczywisty dzień porodu, a zaczęła się ona krótko po moim przybyciu do szpitala. Rok później szukaliśmy mieszkania na wynajem, z poprzedniego musieliśmy się przenieść. Po wielu odmowach, kiedy już część rzeczy wylądowała u rodziców, dostaliśmy informację, że Siostry Służki NMP chcą nam wynająć mieszkanie. Okazało się, że mamy mieszkać w dziewięćdziesięciometrowym mieszkaniu, w kamienicy w centrum Lublina, na bardzo korzystnych warunkach. To zdecydowanie wykraczało poza nasze potrzeby. Takie przykłady można mnożyć. Przez ten czas byliśmy otaczani życzliwymi ludźmi a trudne chwile i próby wynagradzane były z nawiązką. Po tych kilku wspólnych latach (jesteśmy bardzo młodzi stażem małżeńskim) możemy z mocą zaświadczyć, że Bóg jest i troszczy się o nas.
My musimy tylko pozwolić na oczyszczenie ze zbędnych emocji i nieuporządkowania i dać się ogarnąć Temu, który Jest zawsze taki sam: wierny, miłosierny, sprawiedliwy.
Bardzo wcześnie zaczęliśmy się rozglądać wśród wspólnot, szukając tej, w której moglibyśmy dalej wzrastać. Zamiast podróży poślubnej pojechaliśmy na rekolekcje Oazy Rodzin pierwszego stopnia w Księżomierzy (o ile dobrze pamiętam). Może ze względu na naszą niedojrzałość nie zagrzaliśmy tam miejsca i zrażeni już tam nie wróciliśmy. Dwa lata później Bartek zaangażował się w spotkania Wojowników Maryi w Puławach. Z determinacją (możemy to śmiało napisać) ukończył formację wspólnoty. Pomimo wielu trudności zdecydowanie przyjął pomoc Maryi w walce o siebie. Wiąże się z tym ciekawa historia: jest zwyczaj, że mężczyźni, którzy ukończyli formację i jadą na oficjalne pasowanie na Wojownika Maryi wiozą ze sobą miecz - symbol walki duchowej i rycerstwa. Kiedy pozostało kilka dni do terminu pasowania, kolega, który szykował miecz zadzwonił, że klinga miecza mojego męża pękła podczas hartowania. Według kowala zajmującego się tym mieczem takie historie często się nie zdarzają. Bartek pojechał więc na pasowanie, bez miecza i wrócił – bez pasowania. Pan Bóg pozwolił mu na kolejny rok formacji i dopiero w kolejnym roku dopuścił do jego pasowania. Ta historia obrazuje w jakiś sposób nasze poszukiwania, dociekania i wątpliwości. Ale też determinację. Niedługo po narodzinach najmłodszego Antka, znajomi zaprosili nas na spotkania Wspólnoty Rodzin Guadalupiańskich, gdzie zatrzymaliśmy się… aż do tej pory. Przez ten cały czas nie jest, ani nie było nam łatwo.
Chcielibyśmy, żeby to mocno wybrzmiało, ponieważ ukazanie naszej słabości dopiero uwidacznia wielkość i dobroć samego Boga, który pochylił się nad nędzą i któremu spodobało się okazać miłosierdzie. Myślę, że dobrym zakończeniem tego świadectwa będzie opis zdarzenia sprzed kilku miesięcy. Pojechałam do centrum Lublina na spowiedź i zaparkowałam samochód na samej górze ul. Dolnej Marii Panny, przy kościele Nawrócenia św. Pawła. Było zimno, a ja byłam rozedrgana emocjonalnie wcześniejszymi wydarzeniami, więc zostałam chwilę w samochodzie, żeby zagrzać się i jednocześnie ochłonąć. Kiedy popatrzyłam przed siebie, mój wzrok padł na wieczorne niebo i chmury oświetlone pomarańczowymi promieniami zachodzącego słońca. Był w tym widoku jakiś potężny spokój. Tak wielki jakby sam Bóg mówił „Ja Jestem”. My musimy tylko pozwolić na oczyszczenie ze zbędnych emocji i nieuporządkowania i dać się ogarnąć Temu, który Jest zawsze taki sam: wierny, miłosierny, sprawiedliwy.